Z punktu widzenia otaczającego miasta, szpital niewiele różni się od koszar. To inny, odgrodzony murem świat, do którego okoliczni mieszkańcy nie mają dostępu. Amerykanie chcą to zmienić i kolejne szpitale włączają w dzielnicowe życie.
Najlepszym przykładem jest Henry Ford Hospital w Detroit. Położony w samym centrum miasta, tak jak podobne placówki, przez lata był wyizolowanym azylem dla chorych. Aż pojawił się Kent Anderson, planista, który lecząc się z choroby nowotworowej przez 12 lat sam był pacjentem różnych centrów medycznych. To wówczas doszedł do przekonania, że zamknięcie się w twierdzy szpitala, ani nie poprawia nastroju chorym, ani nie jest atrakcyjne dla miasta.
„Staramy się rozbić dawny sposób myślenia oddziałowego, gdzie wszystkie funkcje są zamknięte w jednym bloku. Chcemy aby kawiarnie czy sklepiki otworzyły się na miasto, przesunęły na front ulicy”, w rozmowie z CNU Journal mówi Anderson. Zamknięty medyczny campus chce zmienić w przestrzeń o zróżnicowanym zastosowaniu, gdzie świadczone są m.in. usługi medyczne. „Ludzie przebywający w szpitalu nie powinni być odizolowania od normalnego życia społecznego.”, dodaje.
Dziś można tu wpaść do Subway’a czy jednej z kawiarenek. Henry Ford Hospital nie ograniczył się wyłącznie do wprowadzania miasta pod własny dach. Zaczął też ekspansję. Skupił kilka sąsiednich działek, aby stworzyć coś w rodzaju ulicznych pasaży, a na sąsiadującej do frontu Grand Boulevard chce zorganizować miejski plac. Szpital zamierza się zająć właściwie całym obszarem po drugiej strony bulwaru – samochodowej trasy, dotychczas rozcinającej tę część miasta.
Władze Detroit, które kilka lat temu ogłosiło bankructwo, dopingują szpitalowi i wspierają go w planach.
PRZECZYTAJ TAKŻE: