Z prostych kalkulacji wynika, że publiczny transport to przedsięwzięcie mocno deficytowe. Dobrze, gdy sprzedaż biletów pokryje połowę kosztów jego bieżącego funkcjonowania. Ruter, czyli coś na kształt zarządu transportu miejskiego w Oslo, dokonał całościowego wyliczenia zysków i strat swojej działalności. Wyszło, że osiąga zawrotną stopę zwrotu na poziomie 350 proc.
Roczny budżet przedsiębiorstwa to prawie 1,8 mld koron, czyli około 850 mln zł. Dalsze rachunki firma zaczęła od dodatkowych obciążeń. To koszty związane ze zużyciem infrastruktury, a przede wszystkim utracone korzyści zdrowotne z tego powodu, że ludzie jeżdżą autobusami, zamiast chodzić na piechotę i jeździć. Wprowadzenie tej pozycji pokazuje, jak Norwegowie dogłębnie ocenili zjawisko.
Później pojawiają się już benefity. W pierwszej kolejności chodzi o uniknięcie kosztów wypadków samochodowych, kosztów środowiskowych oraz kosztów tworzenia przestrzeni parkingowej. W sumie tylko te trzy pozycje dają prawie 1,4 mld koron. To ponad trzy czwarte całego budżetu miejskich przewozów i już te liczby wystarczą do przekonania, że pieniądze wydane na autobusy i tramwaje to całkiem rozsądna inwestycja.
Norwegowie dodają do tego jeszcze korzyści ekonomiczne. Te wynikające z prostego pobudzenia gospodarczego, ale także te, które zyskują mieszkańcy przesiadając się z transportu prywatnego do transportu publicznego. Co zaskakujące, z zestawienia Rutera wynika, że największymi beneficjentami całego przedsięwzięcia są kierowcy aut. Głównie dlatego, że wraz z rozwojem transportu publicznego zmniejsza się ruch na ulicy, w ten sposób oszczędzają sporo czasu unikając korków.
Wyliczenia wskazują więc, że komunikacja miejska jest najbardziej opłacalna, gdy utrzymuje się w stanie rozsądnej równowagi z transportem indywidualnym (chociażby były to taksówki). Gdyby całkiem go wyprzeć, odpadłaby pozycja stanowiąca o przeszło połowie zysków.
PRZECZYTAJ TAKŻE: