W sierpniu brytyjska lewicowa prasa oburzała się, że w najlepszych londyńskich dzielnicach Kensington i Chelsea aż 1652 luksusowych nieruchomości stoi pusta. Oczywiście odpowiedź na pytanie dlaczego tak się dzieje nie jest trudna, te pustostany są tak naprawdę luksusowymi nieruchomościami nazywane potocznie „buy-to-leave”, kupowanymi nie po to, by w nich mieszkać, ale ze względu na możliwość zarobienia na dalszym wzroście ich ceny. Spekulacyjne inwestycje najbogatszych sprawiają, że na mieszkanie w Londynie nie stać ludzi nawet z klasy średniej, a ponieważ z tym zjawiskiem zmagają się wszystkie kraje od Australii po Indie, prowadzi to do globalnego kryzysu mieszkaniowego.
Miasta od dawna są główną siłą napędową gospodarki, ale dziś ich siła przyciągania wydaje się większa niż kiedykolwiek. A co za tym idzie, ich ograniczona powierzchnia staje się coraz droższa. Z jednej strony potrzebujemy coraz więcej mieszkań, a z drugiej budownictwo mieszkaniowe to wielki rynek inwestycyjny i rządzi się prawami zysku. Choć nie brakuje na nim luksusowych apartamentów, coraz mniej dostępne stają się mieszkania dla osób gorzej sytuowanych. Chodzi już nie tylko o najuboższych, ale i – w wielu miejscach – o klasy pracujące i średnie.
Najtrudniej pozwolić sobie na mieszkanie (stosunek median ceny mieszkań do mediany dochodów mieszkańców) nawet nie w Nowy Jorku czy Londynie, ale w Hong Kongu, Sydney, Vancouver i Melbourne. Bardzo drogie są także mieszkania w Tokio, Szanghaju, Pekinie i Moskwie.
Najszybciej rozwijające się miasta po prostu nie wybudowały odpowiednio wielu mieszkań. Często brakuje im na to miejsca. Urbanistyczny kapitalizm ma przy tym dość radykalna postać: wykształcenie, technologia, bogactwo i inne zasoby gromadzone są z reguły w niewielkiej liczbie elitarnych dzielnic.
Kryzys mieszkaniowy dotyczy przede wszystkim osób wynajmujących mieszkania. W USA ceny najmu wzrosły w latach 2006-2014 o 22%. Prawie połowa wszystkich najemców wydaje na mieszkanie ponad 30% swoich dochodów. Trzy czwarte rodzin zarabiających poniżej 15 tys. dolarów rocznie, na mieszkanie wydaje ponad połowę dochodu. Nic dziwnego, ze w zamożnych skądinąd miejscach, jak Seatttle, czy Orange County w California pojawiają się całe obozowiska dla bezdomnych, strasząc widokami, które znamy głównie z krajów rozwijających się.
Co nie znaczy, że kryzys mieszkaniowy dotyczy przede wszystkim bogatych miast. Według Bloomberg Global City Housing Affordability Index, najboleśniej odczuwa go południe świata. W Hanoi, Bombaju, Bogocie, Buenos Aires i Rio de Janeiro średnie koszty najmu przekraczają 200-300% dochodów. Rekord należy do Caracas, gdzie za wynajęcie mieszkania trzeba zapłacić ponad 30 razy więcej niż się zarabia. Według obecnych prognoz liczba osób bez mieszkania przekroczy miliard. Wygląda na to, że najszybciej rozwijające się miasta nie są w stanie przyjąć więcej ludzi.
bardzo ciekawy artykuł o istotnym zagadnieniu