Uniwersyteckie miasteczko Cambridge w Massachusetts, na przedmieściach Bostonu, słynie przede wszystkim z Uniwersytetu Harvarda. Jest to również czwarte pod względem gęstości zaludnienia miasto w USA. Wprost stworzone – wydawałoby się – dla ruchu rowerowego. Dotychczas jednak mieszkańcy Cambridge obawiali się na rowerach o swoje bezpieczeństwo. Jak wynika z przeprowadzanej dwa razy do roku ankiety, ok. 60% z nich chciałoby mieć lepiej zabezpieczone ścieżki rowerowe.
Miasto w odpowiedzi zdecydowało się na radykalny ruch: wprowadziło nowe prawo, zgodnie z którym wszystkie ścieżki rowerowe wydzielane na ulicach w ramach bieżących rekonstrukcji (a chodzi o ponad 30 km sieć), mają zostać fizycznie odgrodzone. Tylko w „wyjątkowych okolicznościach”, gdy jakieś szczególne powody uniemożliwiają zamontowanie barier, władze miasta będą sankcjonować ich brak. W każdym innym wypadku rowerzystów od kierowców muszą oddzielać realne zapory.
Pesymiści obawiają się, że nowe regulacje spowolnią wytyczanie nowych ścieżek – w zeszłym roku miasto zbudowało niespełna dwa kilometry takich dróg. Optymiści liczą na to, że przy odpowiedniej presji, ścieżki będą powstawać. Ważne jest to, że wprowadzając nowe prawo, miasto wytyczyło reguły, które niełatwo będzie obejść, gdyby nawet pojawiły się głosy niezadowolenia lub protesty (bo i w progresywnym uniwersyteckim miasteczku rowerzyści mają swoich przeciwników). Cambridge jako pierwsze miasto w USA zastosowało takie podejście, przykuwając uwagę aktywistów rowerowych w wielu innych miejscach.
Wystarczy naśladować Holandię pod względem organizacji ruchu rowerowego, tam w ogóle nie odczuwa się stresu z tym związanego.