Paryż znalazł się w niewątpliwej awangardzie miast ograniczających ruch samochodowy. W porównaniu z początkiem lat 90. udział przejazdów samochodowych w łącznym transporcie (włączając w to komunikację miejską, przejazdy rowerowe i piesze przechadzki) spadła aż o 45% – jak donosi francuskie czasopismo Les Cahiers Scientifiques du Transport. W tym samym czasie udział przejazdów rowerem wzrósł 10-krotnie, a komunikacją miejską – o 30%. Dla porównania – w Nowym Jorku udział przejazdów samochodowych również spadł, ale tylko o ok. 7% i nadal jest dwa razy większy niż w Paryżu. W Berlinie spadek wyniósł o 9%, a w Londynie – 10%. W tym samym okresie udział komunikacji miejskiej w ogólnym ruchu w Warszawie (1997-2015) spadł o 12 proc.
Na drogach w Paryżu zrobiło się też znacznie bezpieczniej liczba ofiar wypadków spadła w porównaniu z 2010 r. o mniej więcej 40%. To prawdziwy ewenement w skali samej Francji, gdzie, podobnie jak w USA, liczba wypadków i ich ofiar wzrosła w ostatnich latach, co przypisuje się głównie większej liczbie samochodów na drogach.
Przykład Paryża udowadnia przede wszystkim, ile można zrobić, nie oglądając się na władze centralne. I to bez względu na opcję polityczną. Konserwatysta Jacques Chirac, choć miał na sumieniu afery korupcyjne, jako mer Paryża przysłużył się Paryżowi, przywracając pieszym chodniki zajmowane wcześniej przez samochody. To dzięki niemu Pola Elizejskie stały się prawdziwie publiczna promenadą. Jego następca, Jean Tibéri, był wprawdzie krytykowany za lekceważenie problemu zanieczyszczenia powietrza w mieście (nie mówiąc już o oskarżeniu o oszustwo wyborcze), ale z drugiej strony wycofał samochody z Placu Zgody i wprowadzić pierwszy w historii plan rozwoju ruchu rowerowego w Paryżu. Wybrany w 2001 r. socjalista Bertrand Delanoë wydzielił na drogach pasy dla autobusów i rozbudował sieć ścieżek rowerowych. Za jego czasów wprowadzono też największy w Europie system rowerów miejskich, Vélib. Jego następczyni Anne Hidalgo uczyniła z ekologii swoje sztandarowe hasło, usuwając samochody z dolnego nabrzeża Sekwany i ograniczając ruch starszych pojazdów.
Przykład ten może być szczególnie cenny tam, gdzie administracja centralna (jak w USA) nie kwapi się do działań na rzecz ochrony środowiska. Jeśli dziś mieszkańcy innych miast z zazdrością patrzą na Paryż, warto pamiętać, że zmiany zabrały ok. 30 lat. Jeszcze do początków lat 90. liczba samochodów rosła tam w nie mniej zastraszającym tempie niż gdzie indziej.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ograniczanie ruchu samochodowego w mieście jest słusznym kierunkiem działań dla władz miejskich nie tylko w Paryżu. Musi być ono jednak połączone z bezwględnym podnoszeniem pojemności komunikacji miejskiej. Przejażdżka paryskim metrem w godzinach szczytu to doświadczenie mało przyjemne ze względu na ścisk. A kierowcy, szczególnie ci zamożni, powinni czuć się zachęceni do przesiadki do komunikacji miejskiej nie tylko sankcjami, nie tylko czasem dojazdu, ale i wygodą podróżowania. W Polskich miastach też wiele osób wybiera samochód, bo postoją w korku, ale generalnie podróż jest o wiele bardziej komfortowa. Niech komunikacja miejska jeździ przez jakiś czas pusta, potem trochę mniej pusta, ale niech władze miejskie pokazują w ten sposób, że jest ich rzeczywistym priorytetem.
Są z tym niestety 2 problemy: pierwszy polega na tym, że poprawa sprawności działania komunikacji miejskiej jest bezpośrednio powiązana z wygodą kierowców, KM może być wydajniejsza tylko i ile np. wytyczy się buspasy, kierowcy mówią wtedy że to ich kosztem. Drugi problem jest świeży – przy skali cięć w finansach samorządów, jakiej dokonał PiS. nie ma mowy w najbliższych latach o poprawianiu czegokolwiek.