Rozchwiane ceny surowców energetycznych fatalnie wpływają na gospodarkę. Najpierw zaczęły nakręcać inflację i doświadczyliśmy wzrostu cen prawie wszystkich towarów. Potem pod koniec zeszłego roku Polska tak, jak cała Europa stanęła przed realną groźbą blackoutów. Wreszcie ci, co zakontraktowali wówczas energię (bojąc się że wzrośnie) do dziś za to płacą. Ale jest jeden kraj na świecie, na które zmieniające się ceny energii, nie mają żadnego wpływu. Nazywa się Tokelau i pewnie wiele osób, nawet jeśli o nim słyszało, miałoby problem z określeniem gdzie dokładnie leży.
Tokelau to dobry przykład tego jak wyobrażamy sobie rajskie wyspy, przynajmniej w oczach odwiedzających je turystów. Składa się z koralowych wsyp znajdujących się gdzieś w połowie drogi między Nową Zelandią, a Hawajami. Właściwie Tokelau nie jest samodzielnym nawet państwem. Chodź od Nowej Zelandii dzieli je prawie 4 tys. kilometrów i kilka innych wyspiarskich państw, Tokelau formalnie jest terytorium zamorskim Nowej Zelandii. To czego my od roku doświadczamy z cenami enrgii, wyspiarze przerobili w 2008 roku, kiedy ceny ropy skoczyły do 140 USD za baryłkę. O mało nie doprowadziło to do bankructwa rajskiego archipelagu. Bo jak większość wysp na Pacyfiku, Tokelau było całkowicie uzależnione od prądu z generatorów zasilanych dieslem. Dlatego w ciągu kolejnych czterech lat, archipelag przeszedł całkowicie na energię odnawialną. Polinezyjczycy zbudowali farmy z panelami fotowoltaicznymi (PV) oraz zainwestowali w generatory prądu zasilane biopaliwem z łatwo dostępnych na wyspie kokosów. I w ten sposób Tokelau stało się pierwszym państwem w 100-procentach polegającym na energii odnawialnej.
Aktualnie pacyficzne wyspy produkują wystarczającą ilość czystej energii, aby zaspokoić 150 procent obecnego zapotrzebowania kraju. Z wyliczeń nowozelandzkiej firmy analitycznej PowerSmart wynika, że wyspa wcześniej zużywała kilka tysięcy baryłek oleju napędowego, wydając na nie kilka milionów dolarów. Koszt inwestycji w panele oraz “kokosowe” generatory wyniósł 7 mln USD. A ponieważ jednocześnie nowe inwestycje pozwoliły zwiększyć ilość dostępnej energii i jej konsumpcję, jej koszty zwróciły się po około 4 latach.
Dziś dla wyspiarzy nie ma żadnego znaczenia, że od tamtej pory cena ropy – na giełdzie w Amsterdamie – wzrosła dwukrotnie, a cena gazu nawet dwa i pół raza. Tokelau na energię nie wydaje nawet dolara, poza standardowymi kosztami utrzymania instalacji i przesyłu prądu. Oczywiście Tokelau to małe państwo, przez co inwestycja była prostsza. Ale na pewno pacyficzne wyspy powinny być inspiracją dla innych krajów. Tym bardziej, że dziś ilość argumentów do przestawienia się całkowicie na OZE – bezpieczeństwo energetyczne i ograniczenie emisji CO2- jest więcej.
Jeszcze nie dodano komentarza!