Mamy rok przesileń w różnych dziedzinach życia. Całkiem niedawno producenci słuchawek obwieścili, że pierwszy raz wyprodukowano więcej tych bezprzewodowych niż tych z kablem – wszystko za sprawą rosnącej popularności smartfonów.
To tyle, jeśli chodzi o life style. Z cywilizacyjnego punktu widzenia ważniejsza jest informacja o tym, że większość zapotrzebowania na konsumpcję ryb pochodzi z hodowli. To krok w dobrym kierunku, bo nieco ulży przeławianym, dziko żyjącym rybom. Przynajmniej teoretycznie.
Akwakultura rozwija się nie po to, aby wyręczać tradycyjne rybołówstwo, ale nadganiać rosnący popyt i zapobiegać przeciążaniu łowisk. A tutaj tempo jest ogromne. W ciągu pół wieku globalna konsumpcja ryb per capita podwoiła się, głównie za sprawą bogacenia się Azjatów. Dziś przeciętny człowiek zjada około 20 kg ryb rocznie (chociaż Polacy zostają mocno w tyle, bo zjadają 12 kg na głowę).
Efekt szybkiego rozwoju akwakultury jest taki, że odsetek przełowionych akwenów od prawie dwudziestu lat pozostaje na stabilnym poziomie w okolicach 30 proc. Jeszcze w połowie lat 70-tych wskaźnik ten utrzymywał się na poziomie 10 proc. (dziś pozostałe 60 proc. to łowiska wykorzystane optymalnie, a 10 proc. to te, które można jeszcze bardziej wyzyskać).
Żeby ostatecznie tę tendencję odwrócić, potrzebny jest dalszy rozwój sztuczny łowisk przy ustabilizowaniu się popytu. Dzisiejsze 20 kg to już standard krajów rozwiniętych – w UE średnia to 22 kg – więc można mieć nadzieję, że ludzkość wreszcie zaczęła się rybą nasycać.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Jeszcze nie dodano komentarza!