Ameryka uchodzi za kraj najbardziej rozjechany przez samochody, a jednak to właśnie tutaj wdrażana jest Vision Zero, wywodząca się ze Skandynawii strategia, zgodnie z którą o pieszych trzeba dbać szczególnie, a liczbę wypadków z ich udziałem ograniczyć najbardziej jak się da. Całkiem niedawno Seattle, jako ostatnie z siedemnastu miast hołdujące tej zasadzie, wprowadziło ustalone limity prędkości. A to dopiero początek zmian.
Amerykanie wprowadzają dwa rodzaje ograniczeń. W obszarze zamieszkanym limity sprowadzili z 25 do 20 mil/h (około 32 km/h – odpowiednik europejskiej strefy Tempo-30), a na głównych arteriach miasta zeszli z 30 do 25 mil/h, czyli 40 km/h. To poziom, o którym w Polsce marzyłoby wielu, a jednak Amerykanie nie są z tego zadowoleni.
W zeszłym roku, mimo podejmowanych wysiłków, w USA odnotowano najwyższy od lat wzrost liczby wypadków śmiertelnych na drogach. W stosunku do roku 2014 było ich 8 proc. więcej. Głównym winowajcą jest wzrost ruchu, ale mało kto jest przekonany, że nowe limity odwrócą proces. Co najwyżej go zahamują, a w Vision Zero nie o to chodzi.
Dlatego np. właśnie w Seattle nie zamierzają poprzestać wyłącznie na regulowaniu ruchu limitami prędkości, m.in. dlatego, że kierowcy często ich nie przestrzegają narażając pieszych, ale także przez coraz większą rzeszę rowerzystów, którzy korzystają z głównych arterii miasta. Bezpieczną jazdę władze miasta chcą fizycznie wymuszać zwężając drogi, a jak trzeba to także umieszczać na nich szykany. Szczególną ochroną zamierzają też objąć strefy szkolne, gdzie prawo ma być skrupulatnie przestrzegane. Seattle poważnie traktuje Vision Zero.
Źródło: CitLab
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Jeszcze nie dodano komentarza!