Kolejne stolice starają się tworzyć zielone pierścienie otaczające metropolie – od niewielkiej Tirany, aż po potężny Pekin. To nie tylko kwestia bioróżnorodności i starań o lepszą jakość powietrza, ale także naturalna bariera, która ma ograniczać rozlewanie się miasta.
Nie we wszystkim miastach panuje jednak zgoda odnośnie ich pozytywnego oddziaływania. Jednym z najstarszych projektów, Green Belt, może pochwalić się Londyn – pierwsze prace nad zielonym pierścieniem zaczęły się w 1580 roku, a od lat 20-tych XX wieku funkcjonuje w swojej nowoczesnej postaci i ma 516 tys. ha. Dziś idea ta ma jednak poważne grono przeciwników, którzy przekonują, że trzymanie się jej napędza wzrost cen mieszkań. Pokazują przykłady miast, które nie mają zielonego pasa, a mimo to dbają o bioróżnorodność. Według nich zielone pasy naprawdę nie działają, ponieważ ludzie po prostu budują domy po ich drugiej stronie, co jest wręcz antyskuteczne: wydłuża dojazdy i zmusza do inwestycji w infrastrukturę drogową i kolejową.
Obrońcami londyńskiego Green Belt tradycyjnie są środowiska konserwatywne, które traktowały rozwiązanie jako element naturalnego i kulturowego dziedzictwa. Przeciwstawiają się traktowaniu go jako banku ziemi, przekonując, że na terenie samego miasta jest dostatecznie dużo wolnej przestrzeni podatnej na rewitalizację (tzw. brownfield).
W tej grupie znalazł się także burmistrz miasta Sadiq Kahn, który w swoim projekcie rozwoju Londynu najbardziej liczy właśnie na wykorzystanie śródmiejskich przestrzeni pod tanie budownictwo mieszkaniowe: najwięcej nowych mieszkań ma powstać w trzech dzielnicach sąsiadujących od wschodu z londyńskim City – Tower Hamlets, Newham oraz Greenwich.
/Fot: Neil Howard//
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Jeszcze nie dodano komentarza!