Estonia będzie pierwszym na świecie krajem z darmowym transportem publicznym. Ta zapowiedź estońskiego rządu przyciągnęła niedawno uwagę mediów oraz specjalistów od komunikacji miejskiej. Sprawa nie jest jednak tak całkiem nowa, bo darmowy transport wprowadzono w Tallinie, gdzie mieszka jedna trzecia Estończyków. Tyle, że ani przyczyny tego projektu nie były bardzo postępowe, ani skutki nie okazały się porywające.
Przede wszystkim, gdy w 2013 roku burmistrz Tallina Edgar Savisaar wprowadzał darmowe przejazdy, jego priorytetem nie było stymulowanie zrównoważonego modelu transportu. W dużym stopniu szukał popularności wśród wyborców i chciał ulżyć ich portfelom. Głębsze przyczyny były jednak natury stricte ekonomicznej. Podobnie jak w przypadku wprowadzenia Karty Warszawiaka, chodziło przede wszystkim o to, aby nakłonić migrujących do stolicy mieszkańców innych regionów do tego, aby się przemeldowali – tylko bowiem w ten sposób mogli skorzystać z ulgi. Podobnie jak w Polskiej stolicy, chodziło o zwiększenie bazy podatkowej. W Tallinnie wchodziło w grę 1 tys. euro za każdą pozyskaną duszę. Benefit w postaci darmowego transportu odniósł znaczący skutek – do miasta liczącego wówczas 416 tys. obywateli „domeldowało” się dodatkowych 25 tys. Stolica ograła więc z pieniędzy inne, mniejsze miejscowości, z których migrowali jej faktyczni mieszkańcy. Dlatego, jak przekonuje ratusz, program nie tylko nie okazał się kosztowny, ale wręcz przyniósł dodatkowe 20 mln euro nadwyżki.
Z drugiej strony, jak przekonuje dr Oded Cats z Uniwersytetu w Delft, w Tallinnie trudno mówić o pełnym sukcesie samego modelu transportowego. Od czasu wprowadzenia darmowych biletów o 8 proc. wzrosła liczba osób korzystających z transportu publicznego zamiast prywatnego auta, ale jednocześnie o 31 proc. wydłużyła się średnia podróż samochodem (co oczywiście do pewnego stopnia wynika ze zmiany profilu podróży, bo autobusy i tramwaje są atrakcyjne przede wszystkim na krótszych trasach). Na popularności nie zyskują jednak też rowery, których udział w transportowym miksie pozostał na poziomie 1 proc. – tym samym potwierdziły się tendencje, które odnotowano w latach 90-tych w USA, gdzie darmowe przejazdy odciągały ludzi od wędrówek pieszych oraz jazdy rowerem.
Oded Cats podsumowuje to krótko: tak jednowymiarowy, nawet bardzo wyrazisty czynnik, nie przyniesie oczekiwanych zmian modelu przemieszczania się. Do tego trzeba zastosować bardziej złożony mechanizm, gdzie kierowców zniechęca się opłatami, a rowerzystów czy pieszych zachęca lepszą infrastrukturą.
Obecną decyzję rządu o wprowadzeniu darmowego transportu publicznego na terenie całego kraju trudno więc postrzegać jako kolejny etap tego, co zdarzyło się w Tallinie. Przede wszystkim darmowy transport nie obejmie innych miast, ale komunikację regionalną i dalekobieżną, która znajduje się pod kontrolą władz centralnych. Rzecz jasna, nie da się ukryć, że przyczyni się to do zwiększenia dostępu do masowych środków transportu.
Z punktu widzenia rządu nie jest to jednak aż tak duża inwestycja. Już dziś przejazdy estońskim „PKS’em” w 80 proc. są subsydiowane. Dlatego objęcie ich pełną dotacją ma kosztować zaledwie 13 mln euro rocznie. A do tego należy liczyć się z oszczędnościami, które przyniesie likwidacja systemu sprzedaży i kontroli biletów (co szacuje się na kilka milionów euro).
Stąd bardziej złośliwi estońscy eksperci w dziedzinie transportu mają podejrzenia, że motywacje – podobnie jak w przypadku samego Tallina – są polityczne (co istotne, obie ulgi obejmują tylko Estończyków, a nie dotyczą odwiedzających kraj). Na prowincji, podobnie jak w stolicy, mieszka jedna trzecia obywateli, a wybory parlamentarne zbliżają się wielkimi krokami. Odbędą się za niespełna 10 miesięcy. Z punktu widzenia burmistrza miasta, Edgara Savisaara, pomysł na darmowy transport wypalił świetnie. Do dziś władałby stolicą, gdyby nie to, że w 2015 roku sąd odsunął go od urzędu za praktyki korupcyjne i branie łapówek.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Pytanie tylko gdzie obcokrajowcy kupią bilety i kto będzie je sprawdzał skoro ma dojść do „likwidacja systemu sprzedaży i kontroli biletów” 😀
wychodzi na to że powinni poruszać się po Estonii tylko swoim autem i nie korzystać z transportu publicznego…. lub jeździć an gapę nie mając przy tym możliwości legalnego kupienia biletu 😉
Ciekawe rozwiązanie 😉
W tym momencie można kupić bilet na lotnisku (w postaci karty magnetycznej, za która jest kaucja wrotna 2 euro). Taką kartę ma też każdy mieszkaniec i „odbija ją” w autobusie czy tramwaju. Taki system pozostanie zapewne bez zmian. Kartę można łatwo doładować przez apkę na telefonie, papierowy bilet można też kupić u kierowcy/motorniczego. Opcji dla turysty jest zatem sporo:)
Tylko, że w artykule jest napisane, że ma dojść do „likwidacji systemu sprzedaży i kontroli biletów”, więc rozumiem, że nigdzie nie będzie można kupić biletu i nikt nie będzie ich kontrolował a jednocześnie obcokrajowcy nadal będą mieli obowiązek korzystać z biletów – „obie ulgi obejmują tylko Estończyków, a nie dotyczą odwiedzających kraj”. Powstaje więc wykluczenie lub martwy przepis. Jeżeli nie będzie możliwości kupienia biletów, bo nie będzie systemu sprzedaży oraz nikt tego nie będzie kontrolował bo ma dojść też do likwidacji systemu kontroli a jednocześnie z ulg w postaci darmowych biletów będą zwolnieni tylko Estończycy a nie obcokrajowcy, powstanie martwe prawo. Jest zakaz (obcokrajowcy musza płacić) ale nie ma możliwości przestrzegania prawa (likwidacja systemu sprzedaży) oraz jego egzekwowania (likwidacja systemu kontroli).
Chyba, że wcale nie chodzi o likwidację systemu sprzedaży i kontroli tylko np. o znaczne ograniczenie co jest zasadniczą różnicą.
zapewne sprzedaż w pojeździe
ale ma dojść do „likwidacja systemu sprzedaży i kontroli biletów ” a likwidacja to likwidacja a nie ograniczenie.
W takim razie jeżeli ma dojść do likwidacji systemu sprzedaży to rozumiem, że nie będzie kas, biletomatów, sprzedaży internetowej, u kierowcy/konduktora czy żadnej innej.