/Fot: Anthony Quintano//
Zieleń w mieście to jedna z tych rzeczy o które mieszkańcy ciągle toczą boje z inwestorami. Deweloperzy chcieliby maksymalnie zagospodarować każdy skrawek miasta, mieszkańcy bronią się przed tym. Chcą mieć jak najwięcej terenów zielonych, w których mogliby się rekreować.
Wielokrotnie udowodniono, że zieleń w mieście pozytywnie wpływa na zdrowie. Latem drzewa redukują efekt „wyspy ciepła” (czyli podnoszenia się temperatury w mieście od nagrzanych ścian budynków i ulic) a zimą dzięki nim płacimy niższe rachunki za energię. Do tego dochodzą efekty niewymierne jak poprawa samopoczucia i jakości życia dzięki życiu w miejscu otoczonym zielenią, co dwa late temu potwierdziły badania naukowców z Uniwersytetu Exeter. Trudno się więc dziwić że zieleń podnosi wartość nieruchomości, aż 63 proc. osób jest w stanie zapłacić więcej za nieruchomości usytuowane w pobliżu terenów zieleni miejskiej (badanie Husqvarna 2012). Intuicyjnie można by więc założyć, że ludzie o najwyższych dochodach powinni zamieszkiwać tereny tonących w zieleni.
A jednak badania Kirsten Schwarz profesora biologii na Uniwersytecie Northern Kentucky pokazują, że wcale tak nie jest. Schwarz analizowała rozkład zieleni w dziesięciu największych amerykańskich miastach i okazało się, że wiele z nich traktuje powiększanie terenów zielonych, jako element wsparcia dla zrównoważonego rozwoju i budowy kapitału społecznego w metropolii. Nowe nasadzenia drzew są prowadzone zarówno w dzielnicach biednych jak i zamożnych. Sprawa przestawała być już tak oczywista kiedy Schwarz przyjrzała się późniejszemu utrzymaniu zieleni. Pozytywną korelacje między drzewami i bogatymi dzielnicami dostrzegła w Los Angeles i Sacramento. Wynikało to w dużej mierze z suchej strefy klimatycznych w której znajdują się oba miasta. Utrzymanie zieleni ze względu na koszty wody jest tam drogie (od dwóch lat w Kalifornii woda racjonowana jest nawet dla rolników) i mogą sobie pozwolić na to mieszkańcy o wyższych dochodach.