Gdzie udaje się Francuz szukający pracy za oceanem? Przenosi się do Montrealu. I nie chodzi tu tylko o język francuski. Montreal naprawdę jest jednym z niewielu miejsc na kontynencie amerykański, gdzie naprawdę można poczuć się jak w Europie. XVIII-wieczna starówka, bazylika Notre-Dame i 640 kilometrów tras rowerowych, wrócić mają nawet tramwaje. Wrażenie robią ulice pełne ludzi, szczególnie w dzielnicy Saint-Henri, gdzie wśród zrewitalizowanych starych budynków z czerwonej cegły powstają galerie, modne kawiarnie i lokalne targowiska.
Montreal reklamowany jest jako “pół Paryż, pół Brooklyn”. Innymi słowy amerykański sen, ale po francusku – jak ujął to Mathieu Lalancette, kanadyjski producent telewizyjny, który ostatnio nakręcił serial poświęcony fali imigracji z Francji “French PQ”. Trudno się dziwić, że liczba francuskich obywateli w Montrealu podwoiła się w ciągu dekady.
Do niedawna Francuzi traktowali całą prowincję Quebecu z wysoka, jako miejsce, gdzie wprawdzie ludzie mówią tym samym językiem, ale mniej elegancko. Gdzie restauracje, pieczywo, wino i szkoły są zaledwie namiastką tego, co jest nad Loarą, nie mówiąc już o modzie. Wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy okazało się, że co dziesiąty Francuz nie może we własnej ojczyźnie znaleźć pracy. W Montrealu Francuzowi nie tylko łatwiej o pracę, ale ma też niższe koszty utrzymania.
Ale wspólny język i europejskość kanadyjskiego miasta nie oznacza łatwej integracji. To dalej jest Ameryka Północna z fast-foodem, brutalistyczną architekturą (nurt późnego modernizmu) i ekspansywnym stylem bycia. Z kolei mieszkańcy Montrealu z niechęcią patrzą na towarzyszący francuskiej imigracji wzrost cen nieruchomości w modnych dzielnicach, takich jak Plateau, która już jest nazywaną „nową Francją”. Francuskojęzyczni przybysze mają jednak sporą wartość dla otoczonego anglofonami Quebecu. Plany na 2017 r. przewidują przyjęcie 51 tys. imigrantów, głównie Francuzów.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Jeszcze nie dodano komentarza!